Biała bransoletka

Były to czasy, kiedy dzień nagle przemieniał się w noc. Słońce zachodzilo i za chwilę świat okrywała płachta ciemności. Ludzie byli albo bardzo dobrzy, albo bardzo źli. Żadnych szarości, przemian, powolnego przeistaczania się. Tylko kontrasty. Światem rządziły strach i miłość, których strzegli dwaj potężni czarnoksiężnicy – Czarny i Biały.

Naprawdę nazywali się Euzebiusz i Dobromir. Ludzie jednak, rozmawiając o nich między sobą, używali wyłącznie przydomków, które zresztą niezwykle trafnie charakteryzowały zarówno wygląd, jak charaktery obu czarnoksiężników. Czarny miał bardzo długą i bardzo czarną brodę króra zlewała się w jedno z jeszcze czarniejszą szatą. Sam jego widok budził strach. Ten, kto kiedykolwiek spojrzal na niego, nigdy nie był już taki sam. W oczach czarnoksiężnika było nagromadzone tyle nienawiści, a zarazem strachu, że nie było możliwe, aby zapomnieć o tym kiedykolwiek. To za jego sprawą ludzie stali się źli. On zasiał strach i nienawiść. Jeśli dostrzegał w kimś choć iskierkę dobra, współczucia, miłości, patrzył nań tak długo, póki nie był pewien, że jego serce i dusza, stały się „cudownie” złe. Jego królestwem była czerń, nienawidził cienia, szarości, a zwłaszcza – bieli. Ponad wszystko pragnął, aby wszyscy na świecie byli tacy jak on, pragnął powszechnej rozpaczy, nienawiści i samotności. I udałoby mu się to osiągnąć, gdyby nie Biały. Jedynie on potrafił się oprzeć spojrzeniu Czarnego.

Biały, a rzaczej Dobromir, był starcem o dlugiej białej brodzie, białych włosach i wąsach, które lubił gładzić, kiedy nad czymś rozmyślał. Twarz miał pooraną zmarszczkami, odzwierciedlającymi jego skłonność do śmiechu. Patrząc na niego, nie można było nie zauważyć, jak ogromna jest jego dobroć. Nikt by jednak również nie potrafił się domyślić, jak wielu smutków doświadczył. Udało mu się ochronić garstkę ludzi przed spojrzeniem Czarnego, przed zatruciem nienawiścią. Czarni, którzy, nienawidząc się nawzajem, zabijali się dotychczas za byle co, zjednoczyli się teraz przeciwko wspólnemu wrogowi. Mając wspólny cel, odczuwali pozory braterstwa. Nie ocaliła ona ich jednak przed żrącym serca jadem rozpaczy i nienawiści.

Zebrawszy osoby, które udało mu się ocalić przed Czarnym, Biały długo się tułał i ukrywał. W końcu dotarli do miejsca, na drugim końcu świata, gdzie mogli zbudować swoje królestwo. W wielkim pośpiechu, aby zdążyć przed podążającymi ich śladami czarnymi, postawili bardzo wysokie białe mury i otoczyli je głęboką fosą. Na murach, bardzo gęsto, ułożyli magiczne różdżki, które pełniły podwójną funkcję – poczuwszy przeciwstawną siłę, ostrzegały całe królestwo przed zbliżającym się niebezpieczeństwem, a jednocześnie oślepiały napastników silnym strumieniem białego światła. Całe królestwo pokrywała dodatkowo warstwa ochronna, dzięki której bardzo trudno było je zauważyć osobom niewtajemniczonym. Tak naprawdę dobrze widoczne było jedynie z góry – szczególnie, że świeciło łagodnym, białym światłem. Białym udało się stworzyć miejsce, w którym każdy z nich czuł się w miarę bezpiecznie i spokojnie. Obawa przed Czarnym i jego ludźmi ucichła, a z czasem zniknęła prawie zupełnie. Biali żyli w swoim miniaturowym świecie w radości, miłości i zgodzie. Najmłodsi mieszkańcy królestwa, nawet jeśli zdarzyło im się usłyszeć rozmowy dorosłych, w których była mowa o nienawiści, smutku, rozpaczy, traktowali je jako nic nie znaczące fanntazje i starali się zapomnieć o nich jak najprędzej. Ich serduszka wypełniał strach przed tym, co na zewnątrz – strach silniejszy od ciekawości.

Mijały dni, miesiące i lata, i nic nie burzyło spokojnej egzystencji. Ze świata polożonego poza ich krainą docierały od czasu do czasu straszne informacje o kłótniach, napadach, morderstwach. Biali zdawali sobie sprawę, że nic nie mogą zrobić, współczuli więc tylko szczerze ludziom skazanym na tak okrutny los.

Dokładnie w sto lat od zbudowania królestwa coś się jednak wydarzyło. Żona Białego Czarodzieja urodziła bliźniaki – chłopca i dziewczynkę. Nie byłoby może nic w tym niezwykłego, gdyby nie wyjątkowo silna więź łącząca rodzeństwo. Nie wynikała ona bynajmniej z podobieństwa charakterów czy usposobień – dzieci bowiem były zdecydowanie różne. Dominik, nazywany pieszczotliwie Domik, był dzieckiem niezwykle ruchliwym i ciekawym, wydawało się, że nie wie, co to strach. Znał każdy zakamarek Królestwa, wszędzie go było pełno, był głośny, gadatliwy i wesoły, nierzadko również psotny. Wszyscy go znali, prawie wszyscy lubili. Siostra Dominika – Bietka, pod pewnymi względami stanowiła jego przeciwieństwo. Tak samo jak on, była ruchliwa i ciekawska, ale z drugiej strony – nieco lękliwa i skłonna do melancholii. Na pozór wydawała się małomówna i raczej cicha, ale nieraz psociła na równi z bratem. Była inicjatorem wielu ciekawych zabaw i jeszcze ciekawszych psot. Mimo to rodzice i najbliższa rodzina, uważali Bietkę za „aniołka”. W ich pojęciu to Domik był – wprawdzie kochanym, ale urwisem, małym diabełkiem w ludzkiej skórze, który w dodatku namawiał siostrę do złego. Bietce odpowiadała rola grzecznej córeczki i śmiała się pod nosem zawsze, kiedy brat obrywał przez nią. Nie robiła tego bynajmniej ze złośliwości; zwyczajnie nie widziała potrzeby wyprowadzania dorosłych z błędu.

Mimo wszystko, rodzeństwo było zawsze nierozłączne. Do tego stopnia, iż wydawało się, że nikt więcej nie jest im potrzebny do szczęścia, żadne inne dzieci nie wydawały się odpowiednim towarzystwem. Co dziwne, wraz z wiekiem ich więź, zamiast się rozluźniać, zacieśniała się coraz bardziej. Chorowali w tym samym czasie; ich odczucia – szczególnie jeśli były bardzo silne, w niezwykły sposób zgrywały się ze sobą. Ani Dominik, ani Bietka, nie zdawali sobie jednak sprawy jak silna jest więź między nimi. Rodzice tylko martwili się cicho – wiedzieli bowiem, jak okrutne bywa życie i nieraz wkradała się w ich serca obawa – co będzie, jeśli coś ich rozdzieli.

Nie wiedzieli tylko, że tak szybko będą musieli się o tym przekonać. Od dłuższego już czasu bowiem Dominik – szczupły szesnastoletni młodzieniec o wielkich, zielonych oczach i bardzo niespokojnej duszy zastanawiał się nad wyruszeniem w świat, który do tej pory znał tylko z opowieści i urywanych rozmów. Królestwo stało się za ciasne dla jego nieokiełznanej natury i żarliwej ciekawości, nad którą nie potrafił zapanować. O swoich planach opowiedział jednej jedynej osobie na świecie – siostrze.

- Nie wiemy, jaka jest prawda – przekonywał – musimy tam pojść i sami się wszystkiego dowiedzieć.

Ta jedna jedyna osoba nie zrozumiała go. Bietka nie zgodziła się z bratem, wierzyła bowiem szczerze w to, co opowiadali rodzice. Dominik jednak uparł się, nie chciał zrezygnować ze swojej „wielkiej wyprawy”, jak ją nazywał. Rozpoczął niezbędne przygotowania, gromadził ekwipunek i zapasy. Był tak pochłonięty rozmyślaniem nad najpotrzebniejszym wyposażeniem, że dopiero kiedy stwierdził z zadowoleniem, że jest gotowy do podróży, zorientował się, że nie wie, jak wydostać się na zewnątrz. Rozpoczął poszukiwania. Wiedział, że dostanie się do królestwa z zewnątrz jest praktycznie niemożliwe, ale nigdy nie przypuszczał, że wydostanie się z niego może być aż tak problematyczne. Po kilku dniach ciągłego, lecz bezskutecznego szukania, zniechęcony i zmęczony, położył się na trawie i zasnął. Kiedy się obudził, zobaczył nadlatującego z góry biało – czarnego ptaka. I wtedy doznał olśnienia. Przypomniało mu się tajemnicze pomieszczenie na strychu jego domu, którego strzegł białobrody Dobromir. Nie pozwalał tam wchodzić prawie nikomu, a szczególnie dzieciom. Domik, nie mogąc pohamować swojej dziecięcej ciekawości, wdrapał się kiedyś od zewnątrz na drabinę i zajrzał przez okno. Zobaczył mnóstwo klatek, a w nich dziesiątki czarno – białych ptaków. Nie odważył się zapytać rodziców, dlaczego je trzymają. Któregoś wieczoru jednak udało mu się podsłuchać ich rozmowę.

- Śpiewak nie wraca zbyt długo – szeptał ojciec do matki – obawiam się, że został złapany.

- Poczekajmy jeszcze kilka dni – przekonywała mama – a później wyślemy Zagadkę po wieści.

Dominik przypomniał sobie, że kilka dni po tej rozmowie usłyszał trzepot skrzydeł. Pamiętał również smutną, jakby żałobną atmosferę w domu. A więc nie wrócił – pomyślał.

Nie poddał się jednak przygnębiającym myślom. Patrzył na nadlatującego ptaka, usiłując odgadnąć dokładne miejsce, z którego przyleciał.

W ciągu kilku następnych dni złaził wszystkie drzewa, jakie rosły w królestwie, począwszy od tych najwyższych. W końcu znalazł takie, które prowadziło do wyjścia. Na pozór nie było to wysokie drzewo, nie wyróżniało się też niczym specjalnym. Kiedy jednak Domik wdrapał się na samą górę, zobaczył wyrastające jeszcze wyżej gałęzie. Były mocno poskręcane, niezwykle grube i dlugie. Wdrapał się na najwyższą z gałęzi, wyciągnął rękę, i… Na początku wyczuwał opór czegoś, co w dotyku przypominało szkło. Przesuwał rękę, badając powierzchnię osłony, aż w końcu poczuł, że dotyka powietrze! Zbadał dokładnie otwór i uznał, że jest wystarczająco duży, aby mógł się w nim zmieścić. Był szczęśliwy, ale jednocześnie poczuł dreszczyk strachu, kiedy pomyślał, że już jutro naprawdę wyruszy zupełnie sam w nieznany świat.

Nadszedł decydujący dzień. Domik załadował do plecaka wszystkie zgromadzone rzeczy, dorzucił jeszcze sznurowaną darabinkę, aby móc jakoś zejść z drzewa. Pozostało najtrudniejsze – pożegnanie z siostrą.

Patrzyli na siebie długo, trzymając się za ręce. Oboje mieli łzy w oczach. Nie rozmawiali; nie znaleźli odpowiednich słów. Dopiero na koniec Bietka powiedziała do brata:

- Pamiętaj – jak będziesz w niebezpieczeństwie, będziesz chory, albo Twoja dusza będzie zatruta złem, jak najmocniej myśl o mnie! To cię uchroni. – To mówiąc, podarowała mu bransoletkę z malutkich, białych, świetlistych kulek – Abyś zawsze pamiętał, że istnieje kraina dobra i miłości, gdzie czeka na ciebie kochająca rodzina.

Domik wyszeptał słowa podziękowania; odwrócił się i odszedł szybko, nie odwracając się, aby Bietka nie zobaczyła łez płynących teraz obficie. Wspiął się na drzewo, przerzucił plecak na drugą stronę, chwycił mocno rękami krawędzie otworu i podciągnął się do góry. Kiedy stanął nogami na samym szczycie tajemniczej osłony, która przez ponad sto lat chroniła mieszkańców Królestwa przed wścibskim wzrokiem nieprzyjaciół, spojrzał w dół i zobaczył ciemną ziemię znajdującą się kilkaset metrów poniżej miejsca w którym stał. Wprawne oko dostrzegłoby jeszcze delikatną jasną poświatę, coś jakby rzadką mgiełkę.

Domik rozejrzał się dookoła szukając jakiejś drogi zejścia. Nie znalazłwszy nic odpowiedniego, wyjął z plecaka drabinkę i przywiązał jeden jej koniec do końcówki gałęzi po której tu wszedł. Jej długość okazała się na tyle wystarczająca, że skacząc z ostatniego stopnia, nie ryzykował połamania się.

Kiedy znalazł się na ziemi, pierwsze, co go uderzyło, to atmosfera jakiejś niesamowitości, a nawet grozy. Powietrze wydawało się gęste, a wszystko na co spojrzał dziwnie nieprzyjazne. Nagle zapragnął znaleźć się z powrotem w miłym i przytulnym domu. Nie było jednak odwrotu.

Podczas skoku spadła mu z ręki bransoletka; przeturlała się trochę po ziemi i uderzyła w niedaleko stojące drzewo. Domik podszedł i podniósł ją. Usłyszał wtedy coś jakby ciche mruczenie, które stawało się coraz głośniejsze, aż przerodziło się w gruby, męski głos, dochodzący jakby z zaświatów, za kórym jak echo powtarzały inne głosy.

- Kto nas budzi? – pytały – Kto odważył się obudzić demony z przeszłości?

Chłopiec, który od dziecka miał bardzo odważne serce, odpowiedział śmiało:

- Jestem Dominik, pochodzę z królestwa białych. Kimże ty jesteś?

Popatrzył uważniej na drzewo i dostrzegł, ze jaśnieje delikatnym białym światłem. W strukturze drewna rysowały się trudne do odróżnienia rysy twarzy. Dostrzegł najpierw jedną – wydawała się stara i zmęczona. Potem zauważał kolejne; dziesiątki twarzy – smutnych, wesołych, młodych, zniekształconych, pięknych. Niektóre miały otwarte oczy, inne zamknięte, jedne patrzyły przychylnie i ufnie, inne zdecydowanie wrogo.

- Jestem Drzewem O Stu Twarzach – szeptały głosy zjadliwie, szyderczo, a jednocześnie dziwnie słodko i miło – A ty jesteś synem czarodzieja Dobromira. Uciekaj stąd! Chowaj się, zanim ktoś cię zauważy!! Za bardzo rzucasz się w oczy!

To mówiąc, drzewo zaczęło dotykać go gałęziami (tymi najcieńszymi), zostawiając czarne ślady, brudząc go całego, łącznie z twarzą. Następnie w miejscu, w kórym było niewielkie pęknięcie, zaczęło się rozszczepiać coraz bardziej, aż w końcu powstał tak duży otwór, że Dominik mógł wejść do środka.

- No, teraz to zupełnie co innego – powiedziały twarze, które od tej strony wydawały się dużo wyraźniejsze – nawet rodzona matka by cię nie poznała – A teraz posłuchaj naszej historii.

I Domik słuchał. Sto twarzy szeptało, krzyczało, śmiało się, płakało – jedna przez drugą, aż czasami trudno było odróżnić pojedyncze słowa.

- Mówią o nas różnie. Jesteśmy duchami, dobrymi cząstkami, które wygnał z ludzi Czarodziej Euzebiusz i uwięził w materii. Jesteśmy tym, co pomiędzy, jesteśmy światło – cieniem. Zobaczyć nas może tylko ten, kto ma czyste serce.

- Jak wam pomóc? Jak was uwolnić?

- Idź tylko, my cię poprowadzimy… Jesteśmy wszędzie, musisz się tylko rozglądać uważnie…

Drzewo zaszumiało, zaszemrało i ucichło. Jeszcze długo Dominikowi wydawało się, że słyszy szepty. Jakby każda z twarzy opowiadała naraz swoją odrębną historię. Każda z nich kończyła się słowami: „wtedy spojrzał na mnie”, które jeszcze długo miały prześladować Dominika.

Szedł przez wiele godzin, aż zaczęło się ściemniać. Żywił się zapasami, które zabrał z domu, a także jagodami i jeżynami leśnymi. Nie spotkał nikogo; czasami widział twarze zaklęte w kamieniach, w liściach, w drzewach, w gęstych ciemnych chmurach sunących po niebie. Znalazł sobie przytulne miejsce pod drzewem, dobrze osłonięte pochylonymi gałęziami; opatulił się wszystkim, co miał ciepłego, zwinął się w kłębek i zasnął.

Spał do tej pory, aż obudziło go szeptanie drzewa. Wstał i żwawo wyruszył w dalszą drogę.

Wędrował przez lasy, góry, mijał rzeki i jeziora. Twarze, króre zauważał, wciąż nowe, wskazywały mu drogę. Mijały kolejne dni, a Dominik wciąż nie spotkał żadnego człowieka. Czasami wydawało mu się, że coś przemyka tuż obok niego; słyszał kroki, szelesty. Nikogo jednak nie udało mu się zobaczyć. Wieczorami zazwyczaj znajdował miły, zaciszny zakątek, rozpalał niewielkie ognisko, i błyskawicznie zasypiał, zmęczony podróżą.

W końcu, ósmego dnia późnym wieczorem dotarł do jakiegoś miasteczka. Wydało mu się ono niezwykle dziwne i nieprzyjazne. Zauważył mnóstwo niewielkich domków. Każdy z nich odgrodzony był od innych wysokimi płotami, zaostrzonymi na końcach. Szedł pustą, szeroką drogą między domami, rozglądając się ostrożnie. Każdej z chat, zbudowanych z ciemnego drewna, pilnowały groźne, wielkie bestie, przypominające trochę psy. Okna były pozasłaniane grubymi zasłonami i nawet światło przenikające z wnętrz domów, nie wydawało się przyjazne. Nigdzie nie grała muzyka, nikt się nie śmiał, nie słychać było żadnych rozmów. Wtedy po raz pierwszy Dominik pomyślał, że prawda jest dużo gorsza niż kiedykolwiek sobie wyobrażał.

Na końcu ulicy stał wielki dom. Miał ogromny, spiczasty, czarny dach, i bardzo długi komin, z którego unosił się smolisty dym. W zasadzie tylko tyle można było dostrzec, ogrodzony był bowiem bardzo wysokim murem, najeżonym ostrymi szpikulcami. Dominik zauważył coś jeszcze. W dachu bylo malutkie okienko, z którego wystawała luneta. Chłopiec przestraszył się i schował czym prędzej przed jej wszystkowidzącym okiem. „No tak – pomyślał – to jest zapewne najstraszniejszy dom najstraszniejszego czarodzieja.” Zawrócił, pragnąc jak najszybciej znaleźć się z powrotem w lesie, który wydał mu się teraz bardzo przyjaznym i miłym miejscem.

Przez kolejne kilka dni obserwował miasteczko z daleka. Widział jak mieszkańcy unikają siebie nawzajem. Każdy chodził osobno, rozglądając się w popłochu, czy nie natknie się na innego. Jeżeli sytuacja zmuszała do rozmowy, w najlepszym przypadku kończyła się ona kłótnią. Miasteczko pełne bylo czarnych, zakapturzonych, przestraszonych ludzi, a raczej „cieni”, jak Dominik nazywał ich w myślach. Podobne postacie zauważał też od czasu do czasu w lesie. Chłopak czuł, że musi coś zrobić, aby móc się z nimi spotkać, porozmawiać, posłuchać. Pomyślał, ze musi ich na nowo zjednoczyc, chociaż na chwilę. Przyszedł mu do głowy tylko jeden sposób. Zakradł się nocą i na środku drogi napisał patykiem wielkimi literami: NIEDALEKO MIASTECZKA WIDZIANO BIAŁEGO.

Reakcja Czarnych okazała się wyjątkowo szybka. Ludzie, chociaż nadal patrzyli na siebie nieufnie i nienawistnie, przestali się unikać. Na ulicach można bylo zauważyć coraz większe grupki osób, przygnanych strachem i ciekawością. Przychodzili zarówno z pobliskich domów, jak i z lasu. Dominik uznał, że to jest odpowiedni moment i wmieszał się w tłum. Ludzi przybywało coraz więcej. Większości z nich chłopak nigdy dotąd nie widział. Były wśród nich zarówno dzieci, jak i dorośli. Brakowało osób starych, co nie wydało się Domikowi dziwne – nie byłoby przecież nawet komu się nimi zaopiekować. Chłopak wczuł się w sytuację – rzucał dookoła pełne złości spojrzenia, był agresywny, szyderczy. Wraz z innymi zadawał pytania, w kółko te same, które pozostawały bez odpowiedzi:

- Czy ktoś go widział?

- Jak wyglądał?

- Co teraz zrobimy?

- Czy Czarnoksiężnik już wie?

Czarnoksiężnik z pewnością wiedział. Wszyscy domyślili się tego, kiedy ktoś szepnął, że przyszła córka Euzebiusza, Dagmara. Na killka sekund każda para oczu – złych i jakby jeszcze bardziej przestraszonych, skierowała się na nią. Dominik, zaciekawiony, spojrzał również. Ujrzał szczupłą dziewczynę o długich, kręconych, czarnych włosach i wielkich ciemnych oczach. Ubrana była w ciemnobrązową sukienkę, na którą narzuciła luźny czarny sweter z kapturem. Rysy twarzy miała tak łagodne, że Dominikowi trudno było uwierzyć, że jest jedną z czarnych. Uwierzył, dopiero, kiedy przez chwilkę popatrzyła na niego. Wydało mu się, że w jej oczach mieści się więcej nienawiści, niż w jakiejkolwiek innej obecnej osobie. Mimo to poczuł, że kiedy na nią patrzy, serce zaczyna mu bić szybciej. Zmieszany tym spostrzeżeniem, przy najbliższej okazji ukrył się z powrotem w lesie. Nie zauważył nawet, że zgubił bransoletkę.

Dagmara, której wzrok natknął się na Dominika akurat w momencie, kiedy chlopak patrzył na nią, również poczuła niepokój. Wyczuła coś dziwnego w jego oczach – zbyt małą nienawiść? Brak starchu? Ciekawość? W każdym razie było to coś nieznanego i niepokojącego, ale jednocześnie intrygującego. Wszyscy się już zdążyli rozejść, a ona stała nadal na środku drogi, pogrążona w myślach. W pewnej chwili, kiedy spojrzała na ziemię, zobaczyła, że coś się świeci bialym światłem. Podeszła bliżej, schyliła się. Wzięła do ręki bransoletkę z koralików. Nigdy nie widziała czegoś podobnego, przyzwyczajona była do ciemności, do czerni. To światło wydało jej się tak fadcynujące, że nie mogła oderwać wzroku od znalezionego przedmiotu. Poczuła w sercu jakąś dziwną tęsknotę – za światem i życiem których nie znała, a których istnienie przeczuwała. W końcu, przestraszona tymi niepokojącymi uczuciami, które wywołała w niej bransoletka, schowała ją do najgłębszej kieszeni. Kiedy to zrobiła, całe dotychczasowe życie wróciło, wróciły też zwyczajne, złe emocje. Z całej mocy obiecała sobie, że jutro znajdzie tego chłopaka, który „śmiał tak na nią spojrzeć”, i karze go zaprowadzić do ojca. Z tym postanowieniem poszła do domu.

I rzeczywiście. Następnego dnia rano zaskoczony Dominik został brutalnie obudzony przez dwóch nieprzyjemnie wyglądających dryblasów. Kiedy go podnieśli i postawili na nogi, zapytali się stojącej obok Dagmary:

- O tego chłystka ci chodziło?

Dagmara przytaknęła w milczeniu. Skierowali się więc wszyscy w stronę miasta i dalej – do domu czarodzieja. Dziewczyna zerkała od czasu do czasu na chłopaka. Już wiedziała, co tak bardzo zaniepokoiło ją poprzedniego dnia w jego oczach – dostrzegła w nich blask, podobny do tego łagodnego światła, którym świeciła bransoletka.

Od tamtego momentu, kiedy znalazła bransoletkę, patrzyła na nią coraz częściej. Próbowała się powstrzymywać, ale – nie potrafiła. Białe koraliki odmieniały ją – sprawiały, że świat wydawał się jej lepszy, że czuła się dobra. Za każdym razem jednak jakiś wewnętrzny głos ostrzegał ją, żeby przestała patrzeć. Więc przestawała, na jakiś czas.

Już wczoraj domyśliła się, że to Dominik jest tym intruzem, którego szukają. Utwierdziło ją w tym przekonaniu jego oczy. To przede wszytskim irracjonalny strach przed nim sprawił, że postanowiła się go pozbyć jak najszybciej. „Trzeba chłopaka zaprowadzić do ojca. Spojrzy tylko na niego i będzie po problemie” – rozumowała.

Zbliżyli się już do muru, otaczającego chałupę Euzebiusza i skierowali się do wąskiej, mosiężnej bramy. Odsłonił się przed Dominikiem dom Czarodzieja w całej okazałości. Był zadziwiająco czysty i zadbany. Dużą część ścian zarastał ciemnofioletowy bluszcz. Dookoła domu rosły nawet kwiaty – czarne róże, o bardzo długich kolcach. Po prawej stronie wyrastał olbrzymi dąb. Jedno spojrzenie wystarczyło, żeby stwierdzić, że nie jest to zwykłe drzewo. Było smoliście czarne, a jego gałęzie wydawały się jakby drapieżne, jak olbrzymie pazury. Tyle Dominik zdążył zauważyć, zanim wepchnęli go siłą do środka domu.

Wnętrze wręcz lśniło czystością. Podłoga była cała czarna, wypolerowana do połysku. Kiedy się na nią patrzyło, miało się dziwne wrażenie, że to nieskończenie głęboka otchłań. Potęgowało to atmosferę rozpaczy, chłodu, przestrachu i przemocy, która panowała w domu.

Strażnicy zaprowadzili Dominika od razu na strych, do malutkiego pomieszczenia z lunetą, przez którą akurat spoglądał Euzebiusz. Prawdopodobnie obserwował ich już z daleka, nie odwrócił się nawet bowiem, kiedy dotarli na górę. Strażnicy, ciężko przestraszeni, nie śmieli nic powiedzieć, a Dagmara została na dole.

Dominik intensywnie myślał – przypominały mu się wszystkie opowieści i rozmowy, jakie kiedykolwiek słyszał o Czarnym. Pamiętał najważniejszą przestrogę – żeby za żadne skarby nie patrzeć mu w oczy. Przypomniała mu się ostatnia rozmowa z siostrą i jej rada. Zaczął więc ze wszystkich sił myśleć o niej. Zatęsknił za Bietką strasznie. Spojrzał na rękę, na której nosił bransoletkę – i dopiero wtedy zauważył jej brak. Nie zdążył jednak nawet się zastanowić, kiedy mógł ją zgubić. Poczuł bowiem nagle bardzo silne szarpnięcie i zaraz potem usłyszał czyjś głos, przypominający warczenie.

- Spójrz na mnie!! – warknął głos.

Chłopak nie zareagował. Stał, ze spuszczoną głową, wpatrzony w ogromne buciska Czarodzieja i ze wszytskich sił myślał o siostrze.

- Powiedziałem patrz mi w oczy!!! – warczał Euzebiusz.

Chłopak nie reagował, mimo że coraz bardziej się bał – że użyją siły, że go zabiją. Na razie jednak nic takiego się nie działo. Tylko „warczenie” stawało się coraz głośniejsze, aż przeszło w wycie, okropne, przeszywające wycie:

- PATRZ NA MNIE!!!!!

Dominik nie spojrzał.

Nie usłyszał nic więcej, bo jakaś potężna siła zwaliła go na ziemię i stracił przytomność. Obudził się w małej, ciemnej celi. Przygnębiające, fioletowe światło sączyło się jedynie z małego, okrągłego otworu w drzwiach. Z daleka dochodziły odgłosy kłótni. Dominik wyjrzał przez otwór, ale nikogo nie zobaczył. Skulił się więc w kąciku i czekał, co się wydarzy.

Długo tak siedział, zasypiając i budząc się na zmianę. W końcu usłyszał ciężkie kroki, a następnie zobaczył odpychającą gębę strażnika. Dryblas zajrzał przez otwór, a upewniwszy się, że Dominik jest w środku, odszedł czym prędzej. Chłopak znów został sam. Starał się myśleć o domu, rodzinie, o miłości i dobru. Gdyby nie te piękne wspomnienia, bardzo szybko by się załamał.

Po jakimś czasie usłyszał znowu czyjeś kroki – tym razem cichsze, delikatniejsze. Usłyszał odgłos przekręcanego klucza w zamku i zaraz potem, ku ogromnemu zdziwieniu – zobaczył Dagmarę. Trzymała w ręku coś świecącego białym światłem – Dominik szybko się domyśił się, że to bransoletka. Podeszła do niego i podała mu miskę z jedzeniem. Patrzyła, jak Domik błyskawicznie zmiata wszystko z talerza. Kiedy skończył, powiedziała:

- Chcą cię trzymać tutaj, bez jedzenia i picia, aż się złamiesz i spojrzysz ojcu w oczy albo umrzesz. Nie mogę na to pozwolić.

Zszokowany chłopak już otwierał usta, żeby coś powiedzieć, ale Dagmara zabrała talerz i za chwilę znikła.

Dominik nie mógł się nadziwić, skąd się w niej wzięła nagle taka troska o niego. Od tej pory bowiem dziewczyna zjawiała się każdego dnia, o bardzo różnych porach. Zawsze przynosiła mu coś do jedzenia i trochę wody na zapas. Spędzała w celi coraz więcej czasu, opowiadając o sobie, o swojej rodzinie. Skarżyła się:

- Nie masz pojęcia, jak to jest mieszkać w domu, w którym wszyscy się nienawidzą. Mieszkam niby z rodziną, ale tak naprawdę każde z nas ma swój oddzielny pokój, w którym spędza większość czasu. Mimo że żyjemy pod jednym dachem, nie widujemy się praktycznie wcale. Dlatego udaje mi się tu przychodzić bez wiedzy kogokolwiek; nikomu nie przyszłoby nawet do głowy, że pomagam osobie, którą parę dni wcześniej kazałam aresztować.

Któregoś dnia, kiedy Dagmara przyszła do niego, chłopak, zachęcony jej przychylnym nastawieniem poprosił, aby oddała mu bransoletkę.

- Jest to dla mnie niezwykle cenny dar. Otrzymałem ją od ukochanej siostry. – powiedział.

Dagmara zawahała się przez chwilę, ale w końcu podała mu bransoletkę. Dominik wziął ją i nałożył na rękę. W momencie, kiedy ukrył koraliki pod rękawem, dziewczyna zmieniła się diametralnie. W jej oczach rozpaliła się dawna nienawiść. Spojrzała na Dominika tak, jakby widziała go po raz pierwszy w życiu, jakby nie rozumiała, co się dzieje. Przestraszona, zerwała się na nogi, wzięła miskę z resztką jedzenia i rzuciła nią w Dominika. Zaczęła krzyczeć:

- Co ja tu robię??? Jakimi czarami mnie tu zwabiłeś?? Czego chcesz ode mnie??? Zostaw mnie w spokoju!!!

Dominik próbował ją uspokajać słowami – że sama tu przyszła, że nie chce zrobić jej krzywdy – ale kiedy zauważył, że to nie skutkuje, zdjął barnsoletkę i oddał ją dziewczynie. Dagmara, zobaczywszy białe światlo, bardzo szybko się uspokoiła. Popatrzyła na niego i odeszła.

Nie pojawiła się przez dwa kolejne dni. Dominik, póki miał jeszcze siłę, rozmyślał nad tym co się wydarzyło. Zrozumiał w końcu, że Dagmara zmieniała się pod wpływem bransoletki, a raczej – pod wpływem świała z niej bijącego.

Miał jeszcze resztki wody, które oszczędzał jak tylko mógł. Brak jedzenia jednak zrobił swoje – chłopak był tak osłabiony, że większość czasu spał. Trzeciego dnia obudził go odgłos otwieranych drzwi. Spojrzał w stronę wchodzącego – był pewien, że to Dagmara. I wtedy jego oczy natknęły się na wzrok Czarodzieja. Zdążył tylko przez chwilkę pomyśleć o Bietce. Nagle poczuł się tak, jakby został wessany w straszną ciemność, w której nie było nawet nadziei na odrobinę światła. Tylko rozpacz, nienawiść i strach, jakich nigdy dotąd nie zaznał. Ostatnim wysiłkiem woli próbował mysleć o siostrze, o rodzinie, zanim całkiem osunął się w ciemność.

Obudził się w tej samej celi, ale teraz mial łóżko, a przed nim stała miska z jedzeniem i kubek z wodą. Mimo że nie jadł przez tyle czasu, nie czuł się głodny. Zmusił się, żeby zjeść. Czuł się źle w swojej skórze – był zobojętniały, zniechęcony, nie chiało mu się żyć. Położył się na łóżku i wpatrywał w sufit. W końcu zasnął. Śniło mu się, że widzi siostrę, która mówi coś do niego, wyciąga rękę, jakby chciała go uratować. Próbuje jej dosięgnąć, ale Bietka zaczyna się oddalać, spadać. On krzyczy rozpaczliwie, żeby wracała, bo sam nie da rady.

Obudził go własny krzyk. Kiedy już w miarę oprzytomniał, wyczuł czyjąś obecność w pomieszczeniu. Przez półprzymknięte oczy rozejrzał się po pokoju, próbując kogoś zobaczyć. Nie miał najmniejszej ochoty na spotkanie z kimkolwiek. Zobaczył, że to Dagmara i z powrotem zamknął oczy. Tymczasem dziewczyna usiadła na krześle, i zaczęła mówić:

- Wiem, że przychodzę za późno. Już jesteś taki sam, jak tamci. Ojciec dowiedział się, że wciąż żyjesz i zaczął coś podejrzewać. Nie mogłam przyjść wcześniej. Teraz jesteśmy straceni oboje.

Zamilkła na chwilę. Dominik wciąż leżał z zamkniętymi oczami, jakby spał.

- A było tak blisko. – kontynuowała szeptem Dagmara – Wystarczyłoby, abyś ściął drzewo rosnące przed domem. Ojciec uwięził tam dobro, które kiedyś mieszkało na świecie i w ludziach. Czerń to tylko złudzenie, wynik czarów. To, czego nie udało mu się uwięzić w drzewie, rozpierzchło się i ukryło po świecie. Miało zbyt małą siłę.

Dominik czuł, jak wzbiera w nim nienawiść, kórej nie potrafił opanować. Nie mógł już dłużej znieść obecności tej dziewczyny. Otworzył oczy, zamierzając się na nią rzucić z pięściami. Ale kiedy popatrzył na Dagmarę, zobaczył światło, a później – bransoletkę. I znowu przypomniała mu się Bietka, taka jak ją zobaczył we śnie – patrząca na niego błagalnie, z wyciągniętą ręką. Opanował się.

- Przepraszam – powiedział – nie wiem, co mnie opętało.

- To proste – powiedziała Dagmara – ojciec spojrzał na ciebie – jesteś zatruty złem. To niewiargodne, że potrafisz nad tym zapanować. Jak ty to robisz?

Dominik opowiedział jej o siostrze. O rozmowie przed jego odejściem z Królestwa Białych, o bransoletce. A wreszcie o tym, że najwidoczniej więź ich łącząca jest aż tak silna, że on nie może stać się całkiem zły, kiedy ona jest wciąż czysta i dobra.

Dagmara wysłuchała jego histroii ze zdumieniem i łzami wzruszenia w oczach. Kiedy skończył, powiedziała:

- Musimy działać jak najszybciej. Posłuchaj – wszyscy są przekonani, że stałeś się całkiem zły. Spojrzenie Euzebiusza nigdy nie zawiodło, więc nikt nie będzie miał wątpliwości. O mnie też nie wiedzą. Zawsze kiedy stąd wychodzę, chowam bansoletkę. A właśnie – rozumiesz chyba, że nie mogę ci jej oddać? Poradzisz sobie bez niej; ja nie. Poza tym, będę trzymać się blisko ciebie. Przyjdę dziś wieczorem, wezmę ze sobą piłę. Musimy się zachowywać tak cicho, jak to tylko możliwe.

Dagmara dotrzymała słowa. Zjawiła się późnym wieczorem, a wraz z nią uzdrawiające światło. Chwyciła Dominika za rękę i cichutko, powoli, rozglądając się uważnie, zeszli na dół. Niezauważeni dotarli do drzewa. Zaczęli ciąć, ale ponieważ wydawało im się, że robią strasznie dużo hałasu; wykonywali zaledwie kilka ruchów na godzinę.

- Całe szczęście, że to drugie oko ojca sięga tylko daleko, a nie widzi tego, co się dzieje pod nosem – zaśmiała się Dagmara.

- Co właściwie się wydarzy, kiedy zetniemy to drzewo? – dopytywał się Dominik.

- Tak naprawdę dokładnie nie wiem – odparła poważnie – ale coś mi podpowiada, że to jest jedyny sposób, aby uwolnić wszystkie uwięzione cząstki dobra. Nie wiem, na ile to pomoże. Mimo to, musimy spróbować.

Świtało już prawie, kiedy w końcu drzewo zwalilo się ciężko na mur, burząc go częściowo.

- Szybko, musimy uciekać zanim ktoś się zorientuje – krzyknęła Dagmara.

Wleźli na zwalone drzewo i przeszli jak po kładce, na drugą stronę muru. Uciekli w las, za dom, w przeciwną stronę niż miasteczko. Długo biegli, zanim w końcu zatrzymali się i odważyli odwrócić. Nie usłyszeli żadnych krzyków, ani zbliżających się kroków, więc uspokoili się trochę. Odeszli już wystarczająco w głąb lasu, skierowali się więc teraz w stronę Królestwa Białych. Bez zbędnych słów rozumieli, że to jest ich następny cel.

Dopiero po dłuższym czasie zauważyli, że na świecie stało się jakby trochę jaśniej i weselej. Nie potrafili jednak się tym cieszyć – obawiali się, że Czarnoksiężnik całą swoją wściekłość rozładuje na tych wszystkich nieszczęśnikach mieszkających najbliżej niego. Utwierdzili się w tych obawach, kiedy po jakimś czasie zaczęli natykać się na garstki ludzi uciekających w popłochu. Któraś z tych osób odważyła się w końcu odpowiedzieć na zadawane przez nich w kółko pytanie, co się stało.

- Czarnoksiężnik oszalał! Zarządził przesłuchania wszystkich osób; w każdym domu są dokładne rewizje. Uciekajcie, bo niedługo dotrze i do lasu!

Była to jednak jedyna osoba, która w jakiś sposób chciała im pomóc. Dagmara i Dominik pomyśleli więc ze smutkiem, że ścięcie drzewa podziałało dużo słabiej niż mieli nadzieję, że podziała.

Dominik, po długim namyśle powiedział więc do Dagmary:

- Przychodzi mi do głowy tylko jeden pomysł, jak jeszcze można pomóc tym ludziom. Wszystkim, których napotkam powiem, że wiem, gdzie znajduje się Królestwo Białych i że ich tam zaprowadzę. Spróbuję ich przekonać, że dzięki tej informacji będą mogli się wkupić w łaski Czarnoksiężnika; bo chyba jego boją się najbardziej. Zwabię ich później do środka. Ziarnko dobra zostało już tym ludziom przywrócone, a jak znajdą się w krainie światła, mam nadzieję, że stanie się z nimi to samo, co z Tobą.

- Tak, ale mi jeszcze bardzo pomogła miłość do ciebie. – wymknęło się Dagmarze.

Dominik spojrzał na nią ze zdziwieniem i nagle zrozumiał to, co dotychczas jeszcze do niego nie dotarło – że kochał ją od chwili, kiedy ją zobaczył. Przypomniał sobie wszystkie późniejsze spotkania – jak na nią czekał i jak nieznośne były te dni, kiedy się nie pojawiała. Teraz nie powiedział jej nic, chciał mieć na to więcej czasu, uścisnął tylko mocniej jej drobną dłoń.

Zrobili tak, jak postanowił i wkrótce zgromadzili dość sporą grupkę ludzi. Byli szczęśliwi, że chociaż tylu prawdopodobnie uda im się uratować.

Po wielu dniach wędrówki, która minęła bez większych zakłóceń, dotarli w końcu do celu. Dominik zobaczył Drzewo O Stu Twarzach, które było już raczej Drzewem Bez Stu Twarzy. Wydawalo się teraz puste i bez życia.

Rozejrzał się w poszukiwaniu drabinki – była tam, gdzie ją zostawił. Podszedł bliżej; odwrócił się i powiedział do wszystkich:

- Dotarliśmy na miejsce. Wejdę pierwszy i zbadam sytuację. Jeśli nie wrócę w ciągu pół godziny, uciekajcie – mrugnął porozumiewawczo do Dagmary. – Nie ruszajcie się tylko z miejsca, bo to może być niebezpieczne.

Wszedł żwawo na drabinkę i zaraz zniknął wszystkim z oczu. Wkradł się ukradkiem do domu, znalazł ojca i podszedł do niego cicho. Uścisnęli się mocno. Dominik wytłumaczył szeptem ojcu całą sytuację i poprosił, aby na kilkanaście minut wyłączył wszystkie zabezpieczenia chroniące Królestwo. Upewniwszy się, że Dobromir spełnił prośbę, wspiął się znowu na drzewo, wyszedł przez otwór i powiedział do czekających:

- Droga wolna. Można wchodzić. Tylko cicho bądźcie – przykazał.

Część osób zaczęła się burzyć. Niektórzy krzyczeli:

- Nie słuchajcie go! To pułapka!

Dominik zaczął przekonywać, że w środku jest tylko garstka ludzi, że są zupełnie bezbronni i nie spodziewają się nikogo. Mówił, że bardzo łatwo będzie ich wygonić lub uwięzić, a wtedy znajdą tu bezpieczne schronienie. Ci natomiast, którzy nie będą chcieli zostać – bez problemu będą mogli wyjść i wrócą do siebie jako bohaterowie.

Większość ze zgromadzonych dała się przekonać; ale nie wszyscy, niektórzy postanowili zawrócić.

Kiedy już ostatnia z osób wdrapała się na górę, Dominik wciągnął drabinkę, żeby żaden intruz nie dostał się do środka. Następnie zeszli na dół, po drzewie i znależli się na ziemi.

- Nareszczie w domu – westchnął Dominik i popatrzył na twarze tych, którzy przyszli razem z nim. Zobaczył na nich zachwyt i spokój. Chyba zadziałało – pomyślał radośnie. Po tak długim pobycie w Krainie czarnych, nawet jemu wydawało się tu piękniej; jaśniej i radośniej niż kiedykolwiek wcześniej. Poczuł, że wszystkie smutki minęły, że zaczyna się nowe życie.

Wziął Dagmarę za rękę i zaprowadził do swojego domu, aby przedstawić ją rodzinie. Rzucił się w objęcia rodzicom i siostrze. Śmiali się i płakali na zmianę, a opowieściom nie było końca.

Zarówno Dagmara, jak pozostali czarni, nigdy do końca nie zaaklimatyzowali się.w Królestwie Nie mogli być tacy jak biali, zbyt długo zatruwała ich nienawiść, złość i smutek. Zdarzało się i teraz, że te uczucia powracały; nie były już jednak tak silne, potrafili je opanować. Także Dominik miewał napady depresji – prześladowały go wówczas nienawistne oczy Euzebiusza.

Mimo tych drobnych problemów Królestwo rozwijało się i rosło w siłę. Przestała być potrzebna osłona – kraina Euzebiusza kurczyła się coraz bardziej i wkrótce przestała zagrażać całkowicie. Zły Czarnoksiężnik został podstępnie zamknięty w wieży – czarni odwrócili się przeciwko niemu. Stał się ich głównym wrogiem, kiedy przesadził w prześladowaniach, po ucieczce Dominika. Reszta Czarnych ukrywała się po lasach, napadając i kradnąc od czasu do czasu.

Wkrótce po powrocie Dominik wyznał miłość Dagmarze i poślubił ją. Wiele z tych osób, które przybyły razem z nimi, również pozakładało rodziny w Królestwie. W taki sposób połączyli się biali z czarnymi. Od tej chwili każde nowonarodzone dziecko miało w sobie siły dobre i złe, światło i ciemność, i od niego zależało, które z nich przeważą.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

Możesz użyć następujących tagów oraz atrybutów HTML-a: <a href="" title=""> <abbr title=""> <acronym title=""> <b> <blockquote cite=""> <cite> <code> <del datetime=""> <em> <i> <q cite=""> <strike> <strong>