Krótka historia rodziny. Część II – pradziadkowie

Feliksa, przed powalającym poczuciem straty, uratowały książki. Zamiast na bieżących wydarzeniach, postanowił całą swoją uwagę skupić na treści czytanej powieści. Nie wiedział, że to co robi jest okrutne. Dla niego był to rodzaj terapii, materaca ratującego przed ostatecznym upadkiem. Na początku było trudno z koncentracją. Nawet bardzo. Zamiast liter widział bladą twarz siostry lub tulącą ją do siebie matkę w geście rozpaczliwego pożegnania. Rozbolała go głowa. Było naprawdę ciężko. Szybko jednak nauczył się sztuki koncentracji i z satysfakcją czytał i czytał. Nie mógł przestać, bo wszystko wracało. Ironia polegała na tym, że ta umiejętność, nabyta w tak nieprzychylnym ku temu okresie, bardzo mu się przydała w przyszłości. Nie miał już więcej kłopotów z nauką. Przychodziła mu zbyt łatwo. Z czasem zaczął ją więc lekceważyć. Wydumał sobie, że skoro z taką łatwością zdobywa wiedzę, dalsza nauka nie jest nic warta. Edukację zakończył na maturze, z samymi piątkami.

Gdzieś w międzyczasie poznał bliżej Helenę. Była jego koleżanką z klasy. On zwrócił na nią uwagę już na początku. Była kobietą z jego książek: szlachetną, dobrą. Długie falowane włosy nadawały jej twarzy nowy, nieziemski wręcz wyraz. Była więc istotą, którą mógł dopowiedzieć, do-tworzyć. Miała potencjał. Ona jednak długo go nie zauważała. Aż do czasu, kiedy zaczęła mieć problemy z matematyką. Feliks tłumaczył jej cierpliwie wszystko, co tylko chciała. Z lekcji na lekcję. W końcu przetłumaczył jej także, że powinni być razem. Stało się to w tym samym momencie, w którym nareszcie zrozumiała matematykę. Należy przypuszczać, że podjęta przez nią decyzja była więc sprawą rozsądku, nie miłości.

Zaraz po maturze wzięli ślub. Niedługo potem Feliks musiał na jakiś czas wyjechać z miasta. Helena zamieszkała na rok u swojego brata. Znalazła się nagle w zupełnie innym świecie: wśród zamożnych, kulturalnych ludzi, którzy prowadzili ze sobą barwne i błyskotliwe dyskusje, wiedli beztroski i leniwy żywot. Na początku ich towarzystwo traktowała jako zabawną odmianę, chwilową odskocznię od nudnawego życia żony robotnika. Kiedy jednak Feliks wrócił, uświadomiła sobie, że już inaczej nie potrafi. Zaczął dzielić ich mur nie do pokonania. Denerwowało ją dosłownie wszystko: od prostackich, według niej, manier męża po konieczność przebywania w domu ze świeżo narodzonym dzieckiem. Denerwował ją społeczny przymus bycia gospodynią: gotowania obiadów, sprzątania i tak bez końca. Przede wszystkim jednak bolał ją fakt, że bycie żoną robotnika wyklucza możliwość przebywania wśród ludzi, których podziwiała i zdążyła polubić. Być może dzięki nim poczuła się kimś lepszym, rozdźwięk był zbyt bolesny.

Pierwsza próba samobójcza nie udała się. Feliks za wcześnie wrócił z pracy. Później była kolejna. W międzyczasie Helena zdążyła urodzić drugie dziecko. Mieli teraz dwóch chłopców: Zbyszka i Bohdana. Helena była jednak zbyt zrozpaczona, zbyt przerażona, zbyt chora, aby poczucie obowiązku mogło zagłuszyć wołanie o śmierć. Następna próba samobójcza była już tą ostatnią. Powiesiła się na żyrandolu. Duży palec u prawej stopy lekko dotykał ziemi. Kiedy Feliks ją znalazł, sznur się wciąż poruszał w jakimś hipnotycznym, powolnym rytmie.

Tym razem przed szaleństwem uratowała Feliksa wojna. Dzieci oddał w niezawodne ręce babci. Sam ruszył na front. Stamtąd pisywał dość regularne listy. Zwykle zwierzał się w nich ze swojej tęsknoty, bardziej wydumanej niż rzeczywistej. Lubił też mimochodem przemycać urywki słów i wydarzeń, które świadczyły o jego odwadze, wręcz bohaterstwie: a to o orderze, który otrzymał, a to o wyjątkowo niebezpiecznej akcji. Dzięki temu synowie widzieli w nim bohatera, co nie przeszkadzało im tęsknić za czymś nieokreślonym, czego tak naprawdę jeszcze nie zaznali; za ojcem, który byłby cały dla nich. Babcia natomiast z tych listów wyczytywała zawsze to samo: jej syn tak naprawdę nie chciał wrócić, na froncie było mu zbyt dobrze, nareszcie był tam kimś.

Feliks wrócił niedługo po zakończeniu wojny. Dumny, wyprostowany, dopiero teraz tak naprawdę podobny do swojego ojca. Lata walk wydestylowały z niego całą poprzednią miękkość, romantyzm, nawet przy uśmiechu zgrzytały mu zęby. Nigdy tak naprawdę nie zauważył tych zmian lub po prostu nie chciał się do nich przyznać. Kontynuował dawne życie, jakby te parę ostatnich lat stanowiło tylko niewielki epizod, a nawet: ciekawą, ale bezpowrotną rozrywkę. Ożenił się po raz drugi. Można przypuszczać, że tym razem to nim kierował rozsądek, chęć zapewnienia dziecku właściwej opieki. Zwłaszcza, że niedługo potem znów wyjechał; tym razem do innego miasta, do pracy. Stał się weekendowym ojcem. To mu nie przeszkodziło przyczynić się do poszerzenia rodziny o kolejnych trzech synów.

Krótka historia rodziny. Część I – prapradziadkowie

Tyle jest rzeczy, których do końca nie wiemy lub które znamy ale już nieprawdziwe, tysiąc razy przekształcone. Historie, które przeszły przez tysiące głów i różnych rodzajów wyobraźni. Historie takie, jak ta, którą usłyszałam najpierw z ust prababci, potem dziadka, a na koniec wreszcie – mamy, którą nareszcie ja mogę podać dalej: coraz bardziej barwną i nieprawdopodobną, ale mającą wciąż jeden rdzeń: dotyczącą tych samych ludzi.

Prapradziadek Adam był człowiekiem, który od pierwszego spojrzenia wzbudzał szacunek. Wysoki, postawny, z długą połyskującą siwizną brodą, był całkowitym przeciwieństwem swojej żony: drobnej, krótkowłosej i niezwykle ruchliwej kobietki. W momencie, w którym ją opisuję, była właśnie w dziewiątym miesiącu ciąży. Większość czasu spędzała w łóżku. Sądząc z jej usposobienia był to dla niej stan całkowicie nienaturalny, dusiła się bez możliwości ciągłego ruchu. Kiedy więc wyrzuciła z siebie wreszcie to nowe życie, odetchnęła z ulgą. Zwłaszcza że spełniło się marzenie jej męża: urodziła mu pierworodnego syna. Mogła wracać do boju, do codziennego życia pracowitej pszczółki i modlić się w duchu, aby los nie przyniósł jej kolejnej ciąży. O ile wiem, jej niecodzienna prośba została wysłuchana, mimo że została obdarzona jeszcze jednym dzieckiem: tym razem córką.

Stało się to około tygodnia po urodzeniu syna. Wszyscy troje jechali pociągiem do rodziców Adama. W przedziale leżało dziecko: nie ruszało się, nie wydawało nawet żadnego dźwięku. Elżbieta przestraszyła się, wyszła jak najszybciej z przedziału. Nie chciała, żeby syn patrzył na śmierć. Była zabobonna, wydumała sobie, że widok trupa przynosi nieszczęście, a martwe niemowlę to murowany pech. Zdumiało ją i przeraziło zarazem, gdy zobaczyła, że jej mąż wychodzi z przedziału z zawiniątkiem w rękach. Chciała krzyczeć na niego, ale nie zdążyła. Usłyszała, że ,,martwe” niemowlę kwili żałośnie. ,,To dziewczynka” powiedział jej mąż. Postanowili przygarnąć nieszczęsnego podrzutka, a że ich syn był w podobnym wieku, ochrzcili dzieci jako bliźniaki. Chłopcu nadali imię: Feliks, dziewczynce zaś: Eleonora. Dzieci spędzały ze sobą bardzo dużo czasu, były wręcz nierozłączne, jak prawdziwe bliźnięta. Później coraz bardziej zaczęły się od siebie oddalać, każde preferowało inny sposób spędzania wolnego czasu. Feliks był chłopcem poważnym i milczącym, żeby nie powiedzieć: mrukiem. Najbardziej lubił zakopać się w fikcyjnym świecie książek i nie cierpiał, gdy ktoś mu w tym przeszkadzał. Eleonora była niezwykle wesołą i żywą istotą, wolała spędzać czas na plotach z przyjaciółkami, nie mówiąc już o tym, że matka narzuciła jej bardzo dużo obowiązków przy pracach domowych. Dziewczyna jednak nie narzekała, potrafiła znaleźć pozytywny aspekt we wszystkim. Za to ją lubił chyba każdy, kto ją znał.

Kiedy Eleonora miała 16 lat, niespodziewanie dla wszystkich zachorowała. Dręczył ją okropny ból brzucha. Nie pomogła nawet szybka reakcja ojca. Dziewczynka umarła w szpitalu, po dwóch dniach choroby. Najprawdopodobniej przyczyną był atak wyrostka robaczkowego. Matka po jej śmierci bardzo rozpaczała. Płakała i płakała, nie potrafiła, a może nie chciała przestać. Każdej nocy dręczył ją podobny sen. Widziała w nim żółtą kaczuszkę pływającą w granicach małej okrągłej sadzawki. Biedne stworzenie próbowało wydostać się stamtąd, ale wyglądało na to, że jakaś siła mu na to nie pozwala. Bogobojna kobieta postanowiła swoim nocnym koszmarem podzielić się z księdzem. Opowiedziała mu cały sen. Długo się zastanawiał. W końcu stwierdził, że żółta kaczuszka to tak naprawdę Eleonora, że rozpacz matki więzi ją na ziemi. Dopóki będzie płakać, dusza dziewczynki się stąd nie wydostanie. Elżbieta postanowiła przestać. Natychmiast. Zacisnęła zęby i rzuciła się w wir pracy: ciężkiej, wręcz ponad jej siły, ale skutecznej. Sen już więcej nie przyszedł.

Zapalenie opon mózgowych

Kiedy biźniaczki miały po 6 lat, Gosia mocno zachorowała. Lekarz stwierdził, że to angina, przepisał antybiotyk i kazał leżeć w domu. Jednak stan dziewczynki zamiast się polepszyć, zdecydowanie się pogorszył. Ania nie pamięta siostry leżącej w chorobie. Pamięta tylko przymknięte drzwi od pokoju i ludzi kręcących się po mieszkaniu i szepczących między sobą. Wujków, ciocie, babcie, siostrę cioteczną Magdę, z którą od dawna nie utrzymuje kontaktu. Urywki, z których niezmiernie trudno zbudować logiczną całość. Pamięta, że Marek i Grażynka zaprosili na wizytę domową swojego przyjaciela lekarza – Jasia. Dopiero on postawił właściwą diagnozę – poświnkowe zapalenie opon mózgowych.

Ania z tego wieczoru/nocy nie pamięta zmartwienia rodziców ani momentu przewiezienia Gosi do szpitalu. Pamięta jedynie, że była tak bardzo przejęta i zmęczona, że pierwszy raz w swoim życiu poszła spać nie zmówiwszy paciorka! Jej czyste, religijne serduszko przeżywało później katorgi – jak mogła tego nie zrobić! Zdarzenie to urosło do rangi niewyobrażalnego grzechu. Ania nie podzieliła się jednak z nikim swoim lękiem, była raczej skrytą dziewczynką. Być może dlatego to wspomnienie tak mocno wbiło się w jej pamięć?

Dobrze, że tak małe dziewczynki nie rozumieją jeszcze dokładnie związków przyczynowo-skutkowych. Kto wie, czy Ania nie wmówiłaby wtedy sobie, że jest winna choroby siostry. Przecież to ona pierwsza zachorowała na świnkę i przeszła ją niezwykle lekko, w golfie wychodząc na podwórko (było lato) i nie czując żadnego dyskomfortu związanego z chorowaniem. A Gośka z powodu dokładnie tej samej choroby, wylądowała w szpitalu!
Choroba siostry jest pewnym momentem przełomowym w życiu bliźniaczek. Wtedy pierwszy raz w życiu rozstały się na dłużej niż kilka godzin. Gosia przeżywała inne przygody, poznawała innych ludzi i była w miejscu, którego Ania nie poznała z autopsji, tylko wyobraźnia i opowieści siostry podsyłały jej przeróżne obrazy, których nie mogła zderzyć z rzeczywistością.

Właśnie – odwiedziny siostry były dziwne. Spotykały się w jakimś miejscu wizyt. Był tam stół i ławki. Tylko tyle Ania pamięta. Pamięta jeszcze wszechogarniającą biel i wrażenie, że siostra jest jakby inna, jakby troszkę obca… Jeszcze snuje opowieści o rywalizujących o nią chłopakach, o jakimś dziwnym owocu – kiwi, o kroplówce… Jakby było jej dobrze w tym okropnym szpitalu i wcale nie chciała wracać do niej, do ich wspólnego, nudnego życia…

Jedyną rzeczą, którą mogła się pochwalić siostrze była umiejętność jazdy na rowerze. Marek poświęcał każdą wolną chwilę próbie nauczenia córki utrzymania równowagi. Jeździli po polnych ścieżkach, Ania co i rusz wjeżdżała w pokrzywy lub błoto. Mareczek się wkurzał, (zawsze brakowało mu cierpliwości do nauki kogoś, kto nie łapie w lot:)) a Ania się śmiała. Faktem jest, że do momentu powrotu siostry ze szpitala, dziewczynka jeździła jak zawodowy cyklista.

Ania nie pamięta też powrotu siostry ze szpitala. Oczyma wyobraźni widzi za to jak siostra staje na biurku znajdującym się w ich pokoju, patrzy przez okno i mówi, że jednym z powikłań po zapaleniu opon mózgowych jest lęk wysyokości…

Przedszkole – niesubordynacja

Bliźniaczki któregoś dnia umyśliły sobie, że wezmą ze sobą do przedszkola swoje ulubione lalki, żeby się pochwalić koleżankom. Pewnie wynikało to z tego, że notorycznie ktoś przynosił z domu zabawki, a inne dzieci zieleniały wtedy z zazdrości i obdarzały posiadacza cacka niegasnącym zainteresowaniem.

Niestety Grażyna nie rozumiała potrzeb swoich pierworodnych i kategorycznie zabroniła im zabierania czegokolwiek zbędnego ze sobą. Dziewczynki były jednak bardzo uparte (nie na darmo urodziły się pod znakiem barana) – wieczorem obmyśliły plan przemytu, a następnego poranka – wprowadziły go w życie. Akurat była zima. I Ania, i Gosia miały takie same kurtki w jaskrawo-pomarańczowo-żółto-zielono-różowym kolorze – prezent od polsko-amerykańskiej ciotki Gosi, siostry Marka. Przemyt był więc banalnie prosty – dziewczynki schowały lalki pod wierzchnie odzienie i pełne obaw, a zarazem radości – poszły do przedszkola. W budynku odetchnęły z ulgą – Grażynka nic nie zauważyła.

Tak, to był bardzo udany dzień. Ciche i spokojne siostry zyskały nagle całe grono wielbicieli. Cóż z tego, że ta sympatia odnosiła się bardziej do lalek niż ich samych? Któż nie lubi choć przez chwilę znaleźć się w ścisłym centrum zainteresowania innych ludzi?:)

Niestety ta jawna niesubordynacja została odkryta przez Grażynę. Ania nawet nie pamięta jak to się stało – może po prostu, po powrocie do domu, wszystko mamie wyśpiewały. Dziewczynki nie umiały kłamać, a zatajenie prawdy jest też kłamstwem, więc zapewne pogryzło je sumienie.:) Ania nie pamięta jednak żadnej kary, jedynie słowną reprymendę i szybką ucieczkę mamy do innego pokoju – czyżby nie mogła dłużej powstrzymywać śmiechu?:)

Przedszkole – plac zabaw

Bliźniaczki miały do przedszkola rzut beretem. Budynek ten mieścił się dokładnie naprzeciwko ich bloku. Przynależał do niego pokaźnych rozmiarów plac zabaw, z płotkami do wspinaczki, huśtawkami, drabinami i piaskownicą. Ale i tak ulubioną zabawą dziewczynek było chodzenie po metalowym ogrodzeniu. Potrafiły w ten sposób okrążyć cały teren przedszkola.

Ania ma do tej pory bliznę na kolanie, która pozostała po jednej z niefortunnych zabaw. Chodziła po drewnianych płotkach, które wznosiły się coraz wyżej, a potem znów opadały. Przeszła dzielnie raz i właśnie przymierzała się, żeby drugi raz pokonać tę trasę. Jednak powstrzymała ją Gosia. Zwróciła Ani uwagę, że jej białe rajstopki na jednej nodze zrobiły się czerwone…

Przerażona Ania w te pędy pobiegła do domu i popłakała się na kolanach u mamusi ze stresu, że podarła i pobrudziła rajstopki… Nie poczuła jakoś, że w jej kolano, na około trzy centymetry, wbił się zerdzewiały gwóźdź… Dzielna dziewczynka pojechała z tatą na pogotowie na odkażanie i zszywanie rany. Szczęśliwie igła przebijająca się przez skórę tylko ją lekko szczypała:)

To był pierwszy przypadek z serii niefortunnych zdarzeń, które trwały aż do pierwszej klasy liceum:)

Bieszczady

Bieszczady to drugie ulubione miejsce wypadowe na wakacje bliźniaczek i ich rodziców. Po rodzinie krąży opowieść jak to w osiem osób jechało się w tak długą, 500-kilometrową podróż polonezem załadowanym do nieprzytomności i na dodatek bez klimy. Nikt jakoś nie narzekał, że za gorąco, za ciasno, za daleko, za… Liczyła się przygoda.

Bliźniaczki jako 3-letnie brzdące uwielbiały wspinać się po górach, gorzej było ze… schodzeniem. Wtedy następował moment buntu, zalewania się rzęsistymi łzami i próby brnięcia pod górę… Jakoś udawało się w końcu rodzicom przekonać dziewczynki, że jednak warto czasem zejść, choćby po to, żeby dało się znów wejść:)

Grażyna podziwiała wytrwałość córek. Po całodniowym chodzeniu po górach, wystarczało im ponoć 10 minut na całkowity reset organizmu. Potem mogły znów biegać aż do nocy.

Rodzina zwykle lokowała się na polu namiotowym przy krystalicznie czystym strumieniu. Strumyczek miał oznaczone miejsca, w których można było myć naczynia lub siebie. Bliźniaczki uwielbiały przemierzać wesoło rwącą do przodu wodę, skacząc z kamienia na kamień. Ania pamięta jedno niezwykle traumatyczne zdarzenie z któregoś z wakacyjnych wojaży. Zabrała ze sobą ulubioną lalkę barbie o długich blond włosach. Nie wiedzieć, dlaczego któregoś pięknego szemrzącego strumykiem dnia, postanowiła obciąć jej grzywkę. Jakie było jej zdumienie, kiedy zobaczyła, że w miejscu obcięcia lalka jest łysa! Najgorsze było to – że nic się nie dało z tym zrobić! Ania próbowała wszelkich sposobów, nawet chciała doczepić barbie włosy, ale suma sumarum wyglądało to jeszcze bardziej idiotycznie niż łysina! Dziewczynka miała nauczkę – nigdy więcej nie spróbowała żadnej zabawce obciąć włosów:)

Bieszczady są scenerią dla jeszcze jednej traumatycznej przygody, opisanej zresztą w „Świetlnej układance”. Któregoś dnia rodzina w składzie: Marek, Grażynka, Ania i Gosia wybrała się na górską wycieczkę. Po drodze natknęli się na polankę pełną dojrzałych, cieszących wzrok fioletem, jagódek. Rodzice posadzili dziewczynki na pobliskim pieńku, a sami ochoczo zabrali się za zbieranie owoców. Kiedy już napaśli brzuszki i napełnili też pojemnik, aby i dziewczynki mogły skorzystać z tego wakacyjnego przysmaku, podeszli do bliźniaczek, które grzecznie siedziały sobie na wyznaczonym im miejscu. Jakież było ich zdziwienie, kiedy zobaczyli, że i Anię, i Gosię obsiadło całe stado dużych czerwonych mrówek! Całe szczęście, jakimś cudem stworzonka zlitowały się nad młodymi ciałkami i nie zostawiły ani jednego(!) śladu. Rodzice za to tak się przestraszyli, że nie wiedzieli co czynić. W każdym razie w końcu udało się sprawnie pozbyć mrówek, dziewczynki posiliły się jagódkami i rodzina ochoczo poszła dalej.

Figle pamięci

Niesamowite, jak różne rzeczy pamiętają bliźniaczki. Niby takie same przeżycia, ale jak różne wywarły na każdej z nich piętno.

Figle pamięci już od najmłodszych lat stanowiły zarzewie kłótni. Jedną z ich przyczyn bywały… ubrania. Często się zdarzało, że dziewczynki dostawały takie same ciuszki, tylko w różnych kolorach. Pewnie intencje kupujących były dobre – teoretycznie dzięki temu nie było powodów do obaw, że obu spodoba się ta sama rzecz. No tak, zapominali chyba, że kolor też jest arcyważny. Jedna z poważniejszych kłótni rozpętała się z powodu koloru i figlów pamięci właśnie. Sprawa dotyczyła golfów, które, żeby było śmieszniej, były już w użyciu od jakiegoś czasu. Nie wiedzieć czemu i Ani, i Gosi któregoś dnia wydało się, że to właśnie czerwony jest jej! I każda była całkowicie pewna swej racji, żadna nie chciała ustąpić. Kłótnia trwała cały wieczór co najmniej, a całkiem możliwe że do tej pory jest nierozstrzygnięta:)

No tak, ale nie o tym miał być wpis. I owszem, o figlach pamięci, ale w nieco innym kontekście.

Ania zapamiętała występ sceniczny w Przewięzi, Gosia natomiast pamięta go mgliście. Za to inny publiczny śpiew utkwił jej w pamięci. Sytuacja miała miejsce już bodajże w pierwszej klasie podstawówki. Na korytarzu trwało „przesłuchanie” – wychowawczyni wybierała dzieci do różnych występów z okazji dnia niepodległości. Dziewczynki bardzo chciały wystąpić (Gosia przynajmniej) i zaśpiewać hymn. Stanęły na korytarzu ramię w ramię i odśpiewały go uroczyście przed wychowawczynią. Śpiew był natchniony, Gosi się wydawało, że śpiewa(ją) bardzo ładnie. Może i było ładnie, ale wyrok brzmiał: za cicho. I jak tu pozostać odważnym? Ale Ania nigdy jej nie wmówiła że śpiewa ładniej!

Magiczne miejsca

Nie ma drugiego takiego miejsca na świecie jak Studzieniczna i Przewięź. Miejsca same z siebie piękne i magiczne, raj dla marzycieli. Nawet świetliki – których w końcu nie jest tak dużo w Polsce – wybrały sobie to miejsce do zamieszkania. Wszędzie dookoła majestatyczne sosnowe lasy, ukrywające w sobie tajemnicze leśne jeziorka, a także mnóstwo grzybów i jagód, ale przede wszystkim dwa wspaniałe duże jeziora – Białe i Studzieniczne, połączone śluzą (kanał augustowski). Kiedy Ania i Gosia były małe, podczas kąpieli bały się nieraz dotknąć stopami dna – tak wiele mieszkało tam raków. Kiedyś była taka ciepła noc, że – ogrzawszy się dodatkowo przy ognisku – postanowiły wskoczyć do chłodnego jeziora. Trochę się najadły strachu, kiedy ktoś – chyba wujek Jurek – zaczął świecić latarką i okazało się, że dookoła ich stópek wędruje niejeden głodny raczek;).

Dziewczynki nigdy nie zapomną też sierpniowych nocy, kiedy to razem z rodzicami oglądały gwiazdy, leżąc na pomoście. Opatulone ciepłem koca, wsłuchane w idealną ciszę, wpatrzone w niebo, które na tle czerni, wydobyło na widok złaknionych oczu wszystkie swoje dzieci-gwiazdy, były szczęśliwe. Któż by nie był? Cała rodzina w skupieniu wypatrywała w tym natłoku migotania choćby jednej spadającej gwiazdy. Grażyna powtarzała na głos swoje życzenie, żeby nie przegapić równoczesności zdarzenia: życzenie – spadająca gwiazda = spełnione marzenie. „Dużo pieniędzy, dużo pieniędzy, dużo pieniędzy”. Oczywiście to życzenie było rodzajem żartu, wywołującym uśmiech na ustach reszty członków rodziny:)

Niektóre gwiazdy spadając, świeciły na czerwono, inne na żółto lub na biało. Jedne leciały powoli, można było w czasie ich lotu wypowiedzieć nawet kilka życzeń. Takie jednak zdarzały się najrzadziej. Najczęściej gwiazdy spadały szybko, jedna sekunda i było po wszystkim, stawały się niezauważalnym kawałkiem skały.

Wyobraźcie sobie teraz w tej czerni świetliki – magiczne stworzenia żyjące w bajkach, razem z wróżkami i innymi magicznymi stworzeniami. Kiedy był nów księżyca, jedynie one oświetlały drogę ludziom, którzy odważyli się zapuścić w leśne czy przyjeziorne ścieżki bez latarki lub zwyczajnie zapomnieli o niej. Bliźniaczkom nieraz zdarzało się nie pamiętać o tak błahym przedmiocie:) Potem szły trochę po omacku, trochę na pamięć, a troszeczkę – prowadzone przez latające gwiazdy – świetliki. Prawdę mówiąc – Przewięź to jedyne miejsce w Polsce, w którym dziewczyny widziały te żyjątka.

Przewięź

Bohaterką kolejnego zdjęcia jest już Przewięź. Dziewczynki stoją w pompowanych kółkach z wystającą szyją żyrafy, w wodzie. Na głowach mają czerwone kokardki. Obok bliźniaczek znajduje się pomost, na którym siedzi babcia Ela i moczy nogi. Babcia panicznie boi się wody od momentu, kiedy jako mała dziewczynka się topiła. Obserwuje więc dziewczynki z daleka, świadoma, że jakby coś się działo, i tak nie byłaby w stanie zareagować. Stąd te żyrafie szyje – warunek poczucia spokoju.

W Przewięzi bliźniaczki dały swój pierwszy publiczny występ. W przyjeziornym ośrodku wypoczynkowym został zorganizowany konkurs na wakacyjną piosenkę. Bliźniaczki, szturchane łokciem na zachętę przez rodziców, wzięły w nim udział. Zaśpiewały chórkiem piosenkę, bodajże „Gdy strumyk płynie z wolna” czy inny wakacyjno-harcerski szlagier. Ania pamięta, że ze wstydu chciała zapaść się pod ziemię. Wydawało jej się, że fałszuje, a Gośka jeszcze bardziej pogłębia ten fałsz. Rodzina zawsze powtarzała Ani, że ma bardzo nosowy głos. W momencie występu miała więc wrażenie, że widownia słyszy przede wszystkim to, a w drugiej kolejności – zbyt głośne przełykanie śliny. Tak, to kolejna trauma. Szczególnie podczas mszy w kościele – Ani wydawało się, że wszyscy słyszą jak przełyka ślinę. Przecież to jest takie głośne! Ta uporczywa myśl sprawiała, że co i rusz musiała wykonywać tę czynność, rozglądając się ukradkiem po bokach, czy nikt na nią nie patrzy krytycznym wzrokiem. TEGO spojrzenia nie zaznała jednak szczęśliwie ani razu.

Gosia śpiewała lepiej niż siostra. Jej głos był bardziej dźwięczny i melodyjny. Może właśnie dzięki temu dziewczynki wygrały wtedy ten wakacyjny konkurs. Ania lubiła wmawiać Gośce i sobie, że to ona lepiej śpiewa, bo jej nosowy głos jest bardziej charakterystyczny. Nigdy jednak nie wmówiła tego sobie na tyle mocno, żeby nie zdawać sobie sprawy, jaka jest prawda:) W każdym razie dziewczynki wygrały wtedy zestaw jaskrawozielonych i jaskraworóżowych spinek i gumek do włosów. Nagroda była extra, warta chwili strachu:)

Studzieniczna

Studzieniczna to doskonały pomysł na wakacyjny wpis:)

Dziewczynki razem z rodzicami, a czasami babcią Elą spędzały tam na polu namiotowym lub w sąsiedniej Przewięzi (w bardziej „cywilizowanych” warunkach, tzn. w ośrodku wypoczynkowym „Drogowiec”) każde wakacje. Odkąd zaczęły jako dwuletnie maluchy, skończyły jako dwudziestoletnie pannice. To miejsce jest magiczne, dlatego doskonale nadaje się do świata „Świetlnej układanki”. Na pewno będzie jednym z bohaterów kolejnej części:)

Wracam jednak do historii. Do Studzienicznej jeździło się gromadnie. Bliźniaczki z rodzicami, brat Grażyny Tomek z żoną Anią, oraz córką Kamilką, Wujek Wojtek z żoną Anią oraz dziećmi, a także znajomi znajomych. Na jednych z takich rodzinnych wakacji bliźniaczka Ania musiała dostawać zastrzyki w pupę. Upodobała sobie jednego z wujków, Jakuba, notabene może z siedem lat starszego, do uczestniczenia w tym niemiłym obowiązku. Ciocia – pielęgniarka kłuła, a Kuba musiał trzymać Anię za rączkę, inaczej nie pozwoliłaby sobie zrobić zastrzyku. Dzieci mają ciekawe upodobania:)

Z takich pierwszych wakacji pozostało kilka zdjęć. Na wcześniejszym Gosia, Ania i któryś z kuzynów siedzą na piasku i z zapamiętaniem w nim grzebią. Obok stoi pomarańczowy namiot, który już teraz został mianowany naczelną pamiątką rodzinną. Kilka lat później Ania przeżyła w nim traumatyczne chwile, na innym polu namiotowym, w Mikaszówce:

To była dziwna noc… Wydawało jej się, że po ośrodku grasują złodzieje, słyszała szepty, dzwonienie i coraz bliższe kroki… Wtedy się obudziła i przerażona odkryła, że nie może znaleźć wyjścia ze śpiwora. Szarpała się z tym kokonem dobre kilka minut, a narobiła takiego rwetesu, że obudziła siostrę, która też zaczęła się szarpać. Kiedy Ani udało się w końcu wydostać ze śpiwora, zaczęła szukać wyjścia z namiotu. Było to ogromnie trudne, ponieważ panowały takie ciemności, że nawet kot by sobie z nimi nie poradził… W końcu znalazła suwak wyjścia i dopiero wtedy naprawdę się obudziła… i uspokoiła siostrę. To się nazywa zaraźliwa panika:) Od tego momentu Ania doszła do wniosku, że ma klaustrofobię:)

No tak… Gosia też tego nigdy nie zapomni, to była chyba najczarniejsza ciemność w jej życiu… I jeszcze śpiwór uwięził i nie chciał wypuścić. W sumie tak mogłaby sobie wyobrazić próżnię, tylko bardziej klaustrofobiczną:)